W rezerwacie Czarnych Stóp w Montanie trwają uroczystości pożegnalne Ricka Grounda, członka społeczności Pikuni. Był jednym z liderów Crazy Dog Society, Tancerzem Pogody (Medicine Lodge), strażnikiem Zawiniątka Bobrowego i wielu innych ważnych dla społeczności blackfeetckiej wartości. Był jednym z nauczycieli i opiekunów Polaków mieszkających w Browning, w tym naszego przyjaciela Barta Stranza. Za jego zgodą i błogosławieństwem trafiały do Polski niektóre przekazy i tradycje Czarnych Stóp.

Bywał w Polsce, między podczas słynnego „indiańskiego lata”, festynu w Biskupinie w 2003. Fort Hantajo wspomina to tak: Jesienią 2003 roku Indiańska Wioska została zaproszona do Biskupina na IX Festyn Archeologiczny „Indian Summer”. Podczas tej prestiżowej imprezy odwiedziło nas ponad 90.000 gości. Największą atrakcją dla nas była oczywiście możliwość spotkania się z zaproszonymi gośćmi z Ameryki Północnej – rdzennymi Indianami. Polskę odwiedzili: Leon Rattler – jeden z przywódców plemienia Czarne Stopy, największego narodu Wielkich Równin. Jest dyrektorem Blackfeet Community College – szkoły wyższej, na której wykłada się kulturę i język Czarnych Stóp. Przewodniczy Stowarzyszeniu Plemiennemu Crazy Dog, Richard i Elsie Ground wraz z córką Amarette – członkowie plemienia Czarnych Stóp. Cała rodzina zajmuje się wyrobem tradycyjnych przedmiotów indiańskich, jak bębny, malowana ceramika, konstrukcje tipi, Todd Yellow Cloud – pochodzi z plemienia Lakota z klanu Crazy Horse. Jest nauczycielem tradycyjnej sztuki i kultury indiańskiej w Oglala Lakota College. Jego specjalnością są wyroby z kolców igłozwierza.

Dariusz Lipecki z grupy Huu-Ska Luta tak wspomina tamten czas, pytany przez „Gazetę Pomorską” o spotkanie z Czarnymi Stopami (i Lakotami): My tutaj dostajemy od nich niezłe lekcje. Ricky Ground i Leon Battler (chodzi o Leona Rattlera – wyjaśnienie red.) w wielu sytuacjach pokazują nam, że tak naprawdę odchodzimy z tego świata mało wiedząc o nim i ludziach, wśród których żyjemy. Dlatego ważne, aby przeżyć ten czas dobrze. Ich światopogląd jest również tak skonstruowany, że nie planują bardzo daleko. Żyją dziś i teraz. Jest dobry czas, aby gdzieś pojechać, dać komuś prezent, podarować pieśń. To ich życie, piękne w swojej prostocie, a jednocześnie tak trudne do zrozumienia przez białego człowieka (cała rozmowa: https://pomorska.pl/indianin-z-sercem-dziecka/ar/6688113).

Tamten pobyt zostawił głęboki ślad w sercach wszystkich, którzy spotkali wówczas Ricka Grounda i jego towarzyszy. Jeszcze więcej wspomnień mają co, którzy poznali go bardziej.

Publikujemy dwa wspomnienia – Marcina Pejasza i Marka Nowocienia – które pojawiły tuż po smutnej wieści o Jego odejściu. Zachęcamy innych do podzielenia się z nami wspomnieniami o Ricku i spotkaniach z Nim, dlatego zakładamy, że niniejszy tekst będzie co jakiś czas aktualizowany…

Marcin Pejasz: Niestety straszna wiadomość za wielkiej wody. Odszedł na zawsze nasz nauczyciel Rick Ground (siedzi po lewej) z plemienia Czarnych Stóp. Był nauczycielem wielu z nas, nadał imiona wielu z nas. Dzięki niemu zdobywaliśmy przekazy na fajki, pieśni i ceremonie. Był nauczycielem z prawdziwego zdarzenia – przekazywał głęboką wiedzę nie biorąc nigdy nic dla siebie, szedł prawdziwą indiańską drogą. Nie wspominając już o pobieraniu pieniędzy co się zdarza tu w Europie. Poprzez Barta Stranza, On był DRZWIAMI, które otworzyły nam świat na dalsze poszukiwania ścieżki duchowej pośród Czarnych Stóp, wśród innych nauczycieli pomiędzy Czarnymi Stopami zarówno, w USA jak i w Kanadzie – to dzięki Niemu Polacy są członkami elitarnego stowarzyszenia Crazy Dogs. Był bratem, ojcem i dziadkiem, ale był przede wszystkim dobrym człowiekiem. Takim go zapamiętam na zawsze i na zawsze będzie między nami. To jest niepowetowana strata….. Nie mówię żegnaj, a zwyczajem Czarnych Stóp mówię do zobaczenia !!!!!!!!!! wkrótce na szlaku…. ICITA MAHCYN NOHPUŁA.

Marek Nowocień: Rick. 20 lat temu, z początkiem jesieni 2003 roku, przyjechał wraz z grupą indiańskich tradycjonalistów – większości, jak on, Czarnych Stóp z Montany – by wziąć udział w wyjątkowym, „indiańskim” Festiwalu Archeologicznym w Biskupinie. I – co być może najważniejsze – by spotkać się z nami, młodymi wtedy jeszcze i mało doświadczonymi polskimi indianistami. Na pokaz – jak wtedy pisałem w relacji z festiwalu – jedyny w całej grupie Indianin w klasycznym pióropuszu, nauczyciel tradycji, pomocnik szefa grupy w sprawach obrzędowych i kontaktach z mediami. Prywatnie – kierowca trucka, chodząca serdeczność, pogoda ducha, ciepło i poczucie humoru. Dziś, gdy nieporównanie łatwiej o najróżniejsze formy kontaktu z Indianami po obu stronach Atlantyku, trudno sobie wyobrazić (lub przypomnieć), jak nowa i niecodzienna była to okazja, jak bliska, bezpośrednia i – przynajmniej w przypadku kilku moich kolegów – trwała i zmieniająca życie zawiązała się wtedy relacja.

„Możliwość dłuższego pobytu z grupą żywych Indian, szansa na bezpośredni bliski kontakt, rozmowę, udział we wspólnych warsztatach i ceremoniach – wszystko to znacząco pogłębiało naszą dotychczasową wiedzę, obalało mity i stereotypy, wzbogacało środowisko indianistów o nowe przeżycia i doświadczenia, nową wiedzę i kierunki zainteresowań, nowe elementy naszej własnej obrzędowości i nowe tubylcze kontakty” – pisałem krótko potem na łamach „Tawacinu” w osobistych „Zwierzeniach Cienia”. „Nie inaczej stało się w Biskupinie. Kolejna grupa tubylczych Amerykanów nie tylko spotkała się z nami i otworzyła na nasze różne – śmieszne, dziwaczne lub denerwujące zapewne czasami – życzenia i potrzeby, ale także – być może jak nigdy dotąd – zaoferowała nam dużo więcej, niż mieliśmy nadzieję i prawo oczekiwać.”

Richard Ground „Tsahkoma” (w jezyku blackfeet „Ziemia”) bodaj najlepiej poznawał wtedy nasze środowisko, wczuwał się w nasze potrzeby, odgadywał marzenia. I spełniał je, gdy było to możliwe. Wtedy, w Biskupinie, i przez kolejne dwa dziesięciolecia u siebie, na ziemiach Czarnych Stóp. W dalekiej, a m.in. dzięki Niemu coraz bliższej nam tubylczej Montanie. To dzięki takim ludziom jak Rick, Leon, Elsie (i oczywiście Bartosz z Kamilą, czyli „nasi ludzie” z Montany) – jak wtedy pisałem – „znaczna grupa indianistów, reprezentująca kilka grup i różnych form zainteresowania Indianami, pokazała tysiącom ludzi – w tym niedowiarkom w samym Ruchu – że może wystąpić wspólnie, ponad podziałami. Że może bez wstydu nie tylko towarzyszyć autentycznym Indianom, ale stanowić dla nich równorzędnych partnerów, mocne wsparcie oraz atrakcyjne i profesjonalne uzupełnienie. Dojrzałość większości indianistów z Biskupina zaowocowała szybko – szacunkiem i przyjaźnią naszych indiańskich gości, ich dużym uznaniem dla dorobku i umiejętności spotkanych tam naśladowców i popularyzatorów ich kultury, ożywioną wymianą wyrobów rękodzieła z obu stron Oceanu. Oraz najcenniejszymi być może dla wielu polskich tradycjonalistów prezentami – przekazaniem niektórym z nich w tradycyjny, uroczysty sposób uprawnień do rozmaitych ceremonialnych czynności”.
Richard Ground uchylił nam wtedy drzwi do pięknego Nowego Świata. Dziś sam przekroczył próg kolejnego. Nie uściskam Go już w Montanie. Nie zapalimy razem Jego fajki, która po Biskupinie trafiła w moje ręce, by nadal łączyć przyjaciół w najważniejszych momentach (ostatnio jesienią na podchodzieskiej Papierni). Mimo starań Ricka, nigdy nie opanowałem do końca skomplikowanego blackfickiego rytuału… Ale Krąg, w którym krążyła – będzie trwać. Jak wieczny przyjazny uśmiech Ricka.

****

Komentarze do powyższej wypowiedzi Cienia na FB:

Bart Stranz: Marku, nauczyłeś Ricka jak się wymawia klapka i oraz szlagier Biskupina -” dobrze, dobrze, panie bobrze”. Zostało u niego w serduchu do końca

Jan Rzatkowski: Gdybym kiedykolwiek odważył się powiedzieć o innym człowieku, że jest „święty” to byłby to nasz kochany Rikuś, bo tak go nazywaliśmy spędzając razem czas !

Jarosław Jaras Wikki Urbanek: Pamiętam jak dziś, hi hi, jak siedzieliśmy w Szałasie Pary w Biskupinie a Ziet wewnątrz prowadzący mówi – „Klapka!” (w sensie ,,zamknąć Właz”).  Powieka Szałasu opadła, a Rick śmiał się i spodobało Mu się słowo „klapka” i potem wszyscy to powtarzali, hi hi  Love Forever Klapka Forever.

Bart Stranz: I tak zostało, brachu, „klapka” i „dobrze, dobrze, panie bobrze”…

(zdjęcie Barta Stranza z pogrzebu Ricka Grounda)