Mija 50 lat od słynnej Karawany Złamanych Traktatów w 1972 r. i zajęcia waszyngtońskiej siedziby BIA (Biura ds. Indian). Była to druga słynna – po okupacji Alcatraz w latach 1969-1971 – akcja amerykańskich Indian walczących o swoje prawa w USA.

Karawana, w przeciwieństwie do stacjonarnej okupacji Alcatraz, była akcją dynamiczną. Indianie w tytułowej Karawanie przemieszczali się po USA jadąc do Waszyngtonu żądając respektowania traktatów z narodami indiańskimi. Wykorzystali trwającą wówczas kampanię wyborczą i nagłaśniali ile się da „sprawę indiańską”.

Po raz drugi – po Alcatraz – udało się zwrócić uwagę mediów na problemy dyskryminowanej społeczności indiańskiej. W Minneapolis ogłosili Wezwanie 20. Punktów odnoszące się do spraw politycznych, kulturowych, socjalnych i gospodarczych.

W Karawanie brali udział Indianie z wielu plemion i znanych już wówczas słynnych organizacji: m.in. Ruchu Indian Amerykańskich (AIM), Fundacji Praw Tubylczych Amerykanów (NARF), Krajowej Rady Indiańskiej Młodzieży (NYIC), Krajowa Rada Indian Amerykańskich (NAIC), a także indiańscy tradycjonaliści z wielu rezerwatów i społeczności miejskich.

Ostatecznie Karawana nie zakończyła się sukcesem, bo politycy amerykańscy odrzucili żądania liderów protestu. Mało tego, wykorzystali awanturę wokół kilkudniowej okupacji biura BIA i jego zdewastowanie (co kwestionowali sami Indianie tłumacząc, że część zniszczeń została dokonana przez białych po wyjściu Indian – po to, by zmanipulować amerykańską opinię publiczną i pokazać, że Indianie przybyli do stolicy USA nie walczyć o swe prawa, ale dla rozróby).

Warto zacytować fragment książki Roberta Burnette’a i Johna Kostera pt. Droga do Wounded Knee II dotyczącej głośnych lat 70. XX w.:
Idea statycznej obrony nie przemawiała do mnie, więc próbowałem zainteresować przywódców AIM inną formą protestu. Właśnie otrzymałem list odmawiający Indianom prawa do odbycia tradycyjnych obrzędów religijnych na grobach Ira Hayesa i Johna Licea. Hayes zasłynął ze swej roli na Iwo Jimie, Rice, Indianin Winnebago, walczył w II Wojnie Światowej i Korei, lecz odmówiono mu pogrzebu na cmentarzu białych w Nebrasce. Sądziłem, że apel do sadów federalnych w sprawie tej obrazy naszej wolności religijnej sprawiłby więcej, niż zajęcie urzędowego budynku. Ale przywódcy AIM, którzy zajęli pluszowe biuro komisarza Bruce`a i przechadzali się po nim swobodnie jak Napoleon i jego marszałkowie, nie mieli nastroju do wałęsania się po sądach. Paru z nich wyśmiało pomysł. Wyszedłem stamtąd ze wstrętem i zająłem się sprawą na własną rękę.

Tymczasem w budynku BIA okupacja stawała się wydarzeniem samym w sobie. Reporterzy z całego kraju, a nawet z tak daleka, jak Rosja i Japonia, roili się, fotografowali i czekali, aż przywódcy AIM skończą swoje prawie nigdy nie kończące się narady zamknięte i zejdą do audytorium na konferencje prasowe. Widok był niezapomniany – Indianie w mieszance narodowych strojów i wojskowej odzieży, reporterzy potykający się o splątane kable kamer telewizyjnych, biali hippisi i inne obszarpane elementy krążące po budynku, w salach którego spali Indianie; na zewnątrz zaś konna policja, krążąca złowieszczo na majestatycznych czarnych koniach w cieniu pomnika Washingtona. Był to rodzaj wewnętrznego indiańskiego Woodstock, z wystarczająco dużym zagrożeniem gwałtem, aby każdy odczuwał nerwowe drżenie. Jedynymi ludźmi, którzy nie wyglądali na szczęśliwych w związku z tym wszystkim, byli czarni policjanci, stojący niepewnie przed głównym wejściem.

Działy się tam różne rzeczy. Means chodził w glorii udzielając wywiadów przed kamerami wszystkich sieci cywilizowanego świata, ścigany przez grupy blondynek z magnetofonami i fałszywymi akredytacjami prasowymi. (…) Jednocześnie fotograf z Departamentu Spraw Wewnętrznych wałęsał się po budynku, uzbrojony w fałszywe akredytacje prasowe, robiąc zdjęcia największych zniszczeń, jakie mógł znaleźć, w celu późniejszego wykorzystania ich przeciwko aktywistom.

Napływ białych hippisów i typów z ulicy zdenerwował w końcu wszystkich do takich rozmiarów, że Vernon Bellecourt wdrapał się na podium i wykrzykiwał polecenia wyrzucenia wszystkich białych osób, które nie miały prasowej przepustki. Indianie przyjęli to z dobrodusznym aplauzem i garstka porządkowych z pałami i pałkami zwracając uwagę na każdego nie-Indianina, który nie miał akredytacji.

Podczas, gdy przywódcy naradzali się w biurze Bruce`a, indiańskie nastolatki i starzy ludzie siedzieli w krańcowym znudzeniu, zbyt zmęczeni, aby czuwać, oraz zbyt napięci lub w niewygodnych pozycjach, aby spać. Monotonię przerywał biały technik medycyny o długich ciemnych włosach i słabej brodzie, dający wskazówki o podstawowych zasadach higieny w tak aroganckim tonie, że zaskakującym było, iż nikt nie uderzył go w twarz. Po chwili Bellecourt powrócił z biura Bruce`a i wygłosił przemówienie.

– Wielu zaprzedanych przywódców z rezerwatów twierdzi, że nie jesteśmy prawdziwymi Indianami z korzeniami. Dlatego prosimy was, Indian z korzeniami, żebyście głosowali za dwudziestoma punktami, które spisaliśmy. Obawa przywódców AIM, którzy byli głownie miejskimi Indianami, o niebycie Indianami z korzeniami, urosła niemal do paranoi. Niektórzy z aktywistów w budynku mieli małe drukowane kartki wpięte w dziurki od guzików i głoszące „I`m a Grase Roots Person” (Jestem osobą z korzeniami).

Pod koniec dnia bojowe oddziały policji zgromadziły się przez federalnymi budynkami otaczającymi BIA. Napięcie osiągnęło punkt szczytowy, kiedy Means przemówił na ostatniej tego dnia niekończącej się konferencji prasowej.

– Nie widzimy żadnego powodu, aby odejść, więc zostajemy – krzyknął. Dzikie brawa i dźwięki bębnów zagłuszyły resztę jego oświadczenia.

– Zapamiętajcie to – powiedział dziennikarzom – my Indianie nigdy nie baliśmy się umierać, ponieważ wiemy dokąd idziemy.

Największa ze wszystkich niespodzianek nadeszła ze strony Komisarza Louisa Bruce`a, który zdecydował się zostać przez noc w budynku razem z aktywistami, aby pokazać swoją sympatię do ich celów i spróbować zapobiec rozlewowi krwi. Decyzja Bruce`a została entuzjastycznie przyjęta przez aktywistów. Kiedy policjanci w pełnym oporządzeniu zaczęli się koncentrować pod osłoną sąsiednich budynków, oddział AIM przystąpił do pracy nas zastępczym uzbrojeniem. Z izolowanych kabli elektrycznych robiono włócznie, krzesła i nogi stołowe łamano na pałki, a siedzenia przerabiano na tarcze. Siły federalne przecięły wszystkie linie telefoniczne z wyjątkiem linii do biura komisarza.

Około 20:30 zatelefowano do mnie od burmistrza ostrzegając, że policja zaatakuje w ciągu dwudziestu minut, jeśli Indianie nie opuszczą budynku pokojowo. Byłem świadomy tego, że władze dokładnie wiedzą co mówią, gdyż nigdy w przeszłości nie miały żadnych oporów, bijąc Indian po głowach, więc poszedłem do BIA, próbując wyperswadować słabo uzbrojonym aktywistom katastrofalne starcie z policją.

Do budynku wszedłem razem z Alvinem Josephy, starym przyjacielem i naczelnym wydawca magazynu „American Heritage”. Książki Alvina są popularne wśród Indian, a jego poświęcenie dla Indian datuje się od dawna. Minęliśmy barykady z maszyn do pisania i mebli i ujrzeliśmy rozerwany dach, aby kawałki dachówki mogły służyć jako pociski na wypadek ataku. Jatki – nie budynek.

Na górze, w biurach, zgromadzili się przywódcy AIM i inni bojownicy: Clyde i Vernon Bellecourtowie, Dennis Banks, Russell i Ted Meansowie, Carter Camp, nowo przybyły członek AIM z Oklahomy, Sid Mills z Przetrwania Indian Amerykańskich, Bobby Free, Herb Powless, a także Mad Bear Anderson i Oren Lyons od Irokezów. Gdy zacząłem mówić spostrzegli Alvina i zapytali, co on tutaj robi.

– To mój przyjaciel, jest w porządku – odparłem.

Ale paru z nich sprzeciwiło się i został wyprowadzony na zewnątrz, gdzie pilnował go potężny facet uzbrojony w pałę.

– Jak się nazywasz? – warknął strażnik.

– Josephy.

– Josephy? Alvin Josephy? Ten, co napisał „The Patriot Chiefs?

– Właśnie.

– Cholera, czytałem twoją książkę.. .

Alvin dogadał się ze swoim strażnikiem lepiej, niż ja z przywódcami bojowników. Jeden po drugim, gwałtownie nie zgadzali się ze mną. Obaj Bellecourtowie wyglądali tak, jakby chcieli mnie pobić. Pohamowałem gniew i zaapelowałem do nich, aby wycofali przynajmniej kobiety i dzieci. Na początku odmówili, lecz w końcu zgodzili się ewakuować kobiety i dzieci oraz starców do siedziby YMCA dwa bloki dalej.

Opuściłem budynek czując się bardzo słabo i modląc się, aby Wielki Duch powstrzymał masakrę. Kiedy zadzwoniłem z odpowiedzią do siedziby burmistrza, powiedziałem, że Indianie odmówili wyjścia i że Means na polecenie opuszczenia budynku odpowiedział krzycząc:

– To dobry dzień, aby umrzeć.

Następnego dnia, 4 listopada, Komisarz Bruce został wezwany z raportem do budynku Departamentu Spraw Wewnętrznych po drugiej stronie ulicy. Jego troska o życie demonstrujących nie zyskała mu sympatii ze strony Departamentu. Ale w miarę stopniowego usztywniania się stanowiska władz, zaczęła przychodzić sympatia ze strony amerykańskiego społeczeństwa.(…)

Wzmocnieni i podniesieni na duchu tym przejawem publicznego poparcia, przywódcy Szlaku Złamanych Traktatów wezwali do dyskusji na swoimi dwudziestopunktowymi propozycjami i ośmioma żądaniami, obejmującymi usuniecie Loescha, Johna Crow i Roberta Robertsona.

W budynku Leonard Crow Dog, młody „medicine man” z AIM, odprawiał obrzęd malowania twarzy Indian, którzy zamierzali wziąć udział w walce z policją, którą wielu traktowało jako walkę aż do śmierci. Russell i Ted Meansowie byli jedynymi głównymi przywódcami AIM, których widziano z pomalowanymi twarzami. Większość z pozostałych, którzy złożyli takie ślubowanie, stanowili młodzi studenci i weterani Wietnamu. Żaden z nich nie wierzył, że zdołają powstrzymać trzydzieści cztery tysiące policjantów, którzy mogli być użyć przeciwko nim, ale pomalowane twarze świadczyły o tym, że zdecydowali się przegrać z godnością.

– Jeżeli wrócę do mojego rezerwatu ze zwieszonym ogonem, niczego tu nie uzyskawszy, to superintendent (przedstawiciel BIA w danym rezerwacie – przyp. M.N.) trzaśnie mi drzwiami w twarz – powiedział Russ. – Do diabła, on już to zrobił. Dlatego ci z nas, którzy maja pomalowane twarze, ślubowali umrzeć za to, w co wierzymy.

Ale zabijanie Indian przestało być popularne w większości Ameryki, szczególnie tuż przed wyborami. Protestu przeciwko temu, co wielu przepowiadało ze strachem jako masakrę, płynęły listownie i telefonicznie do Białego Domu i nic się nie wydarzyło *

Widać w tym fragmencie wielkie emocje wśród tych, którzy wówczas byli zaangażowani w Karawanę i którzy wspierali walkę Indian do swoje prawa. Wiedzieli jak duża odpowiedzialność ciąży na ich staraniach. Stąd wielkie było rozczarowanie, gdy – już – po wyborach – politycy USA odrzucili jakiekolwiek rozmowy z politycznymi liderami Indian. Więc i to stało się punktem zapalnym tego, co wydarzyło się parę miesięcy później, w lutym 1973 r. (w przyszłym roku 50. rocznica): doszło do kolejnej głośnej akcji AIM: okupacji osady Wounded Knee.

Te emocje czuć i dziś, patrząc choćby na grafikę poświęconą tej okupacji i Karawanie – współczesne pokolenia aktywistów, polityków i artystów indiańskich docenią znaczenie tych akcji. Patrząc na dzisiejszą sytuację polityczną w Kraju Indian – znacznie lepszą od tej sprzed 50. lat – widać ile dobrego zrobili wówczas indiańscy aktywiści z AIM i innych organizacji dla zatrzymania niekorzystnego prawodawstwa, które – gdyby zostało uchwalone – zniszczyłoby wspólnoty indiańskie w USA.

Krzysztof M.Mączkowski

*cytat w tłumaczeniu Marka Nowocienia pochodzi z fragmentu publikacji pt. Droga do Wounded Knee II autorstwa Roberta Burnette’a i Johna Kostera i znajduje się na stronie http://www.indianie.eco.pl/wounded.htm.