W pomorskim Łęgowie, w sobotę 10 czerwca 2023 r., nasz przyjaciel Bartosz Stranz – dla wielu z nas Bart, Ziet, Źródło, Marszałek – otrzymał tytuł „Człowieka Pojednania i Pokoju 2023”.
Nagrodę tę corocznie przyznaje kapituła Domu Pojednania w Łęgowie. W przypadku Barta uwagę zwróciło jego zaangażowanie na rzecz popularyzacji kultury Czarnych Stów z Montany. Mieszkający ponad 20 lat wśród Blackfeetów Bart jest zaangażowany w życie indiańskiej społeczności, a nawet na rzecz jej ratowania – języka, tradycji, obyczajów i duchowości.
W Sanktuarium Matki Bożej Łęgowskiej, Orędowniczki Pojednania, spotkali się – poza Bartem i żoną Kamilą – rodzina i przyjaciele laureata z całej Polski. Wśród nich Leon Rattler i Tina Jensen z Narodu Blackfeetów.
Laudację na część Źródła przygotował Marcin Pejasz, indianista, historyk, pisarz, znawca i popularyzator kultur tubylczych Ameryki Północnej. Poniżej publikujemy – za zgodą Autora – całość wystąpienia.
Po laudacji Bartosz Stranz przemówił do zebranych prawie 200 uczestników i w towarzystwie żony Kamili, Leona Rattlera i Tiny Jensen, oraz swego taty, Józefa, zaprosił do wspólnej modlitwy.
Gość.pl Gdański zacytował jego słowa: Życie na prerii nauczyło mnie jedności z naturą. Bez względu na kolor skóry wszyscy mamy czerwoną krew. Wszyscy jesteśmy pod jednym parasolem Stwórcy, którego nazywamy różnymi imionami. Jako jednostka człowiek nie ma szans przeżyć. Musi żyć z innym i szanować wszystko to, co go otacza, bo to prowadzi go do jedności ze wszechświatem. Ta dzisiejsza nagroda, która przerosła moje oczekiwania, jest dla was wszystkich. Tych, których znam, i tych, których poznam. Każdy z was, jeśli żyje dobrze i w zgodzie, w jedności, kształtuje moją świadomość. Dajemy sobie jakąś nową wizję lepszego świata. Byśmy codziennie byli szczęśliwi, jak nauczyli mnie moi indiańscy mentorzy.
Po uroczystości w sanktuarium goście zebrali się w Domu Pojednania, gdzie nastąpiło odsłonięcie porteru Źródła, na który wykorzystano fotografię jednej z uroczystości w Browning, a następnie została odsłonięta płyta pamiątkowa na alei przy Domu Pojednania.
Warto dodać, że Bartosz Stranz, uczestnik Świętych Biegów, jest jednym z założycieli Biegu Na Rzecz Ziemi.
****
Spotkanie w Łęgowie zostało poprzedzone dwudniowym spotkaniem w podchodzieskiej Papierni, gdzie Źródło, Kamila, Leon Rattler i Tina Jensen zaprosili indianistów z całej Polski (również z Niemiec i Wielkiej Brytanii) do udziału w tradycyjnych ceremoniach narodu Czarnych Stóp i dzielili się przesłaniem szacunku dla przyrody i dzieła stworzenia.
Leon Rattler był uczestnikiem wielu ważnych dla Indian wydarzeń, kształtujących indiańską świadomość, tradycję i poczucie tożsamości – m.in. uczestnikiem okupacji osady Wounded Knee w 1973 r., kiedy Indianie z wielu plemion walczyli o swoje prawa traktatowe, polityczne, religijne, czy społeczne, oraz wielkiej kampanii „Mni Wiconi” (woda to życie) na rzecz ochrony wody w rezerwacie Siuksów w Standing Rock, która rozpoczęła kampanię na rzecz ochrony zasobów wody na całym świecie. Jako doktor sztuki tubylczej, będąc wykładowcą na kilku amerykańskich uniwersytetach, jest strażnikiem tradycyjnej kultury Blackfeetów również w takiej formie.
Papiernia to miejsce narodzin Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian w latach 70. XX w. i dawnych zlotów polskiego ruchu indianistycznego na przełomie XX i XXI w. Do dzisiaj Papiernia jest tradycyjnym miejscem spotkań indianistów z całej Polski przy okazji ważnych dla nich rocznic i wydarzeń.
****
Laudacja Marcina Pejasza na cześć Bartosza Źródła Stranza:
Poproszono mnie, aby wygłosić dziś laudacje na cześć mego przyjaciela Bartosza Stranza. Od razu uspokoję szanowne zebrane tu grono, że nie będzie to długa przemowa, bo jak mawiał prezydent Abraham Lincoln „…zbyt długie gadanie jest jak szuflowane much przez pokój.”
Nie jest to wcale takie proste zadanie. Przyjaźń ostatecznie nie polega na śpiewaniu hymnów pochwalnych, lecz czasem bywa trudna, wyboista i nie chadza prostymi ścieżkami, a nasza długoletnia przyjaźń też miała swoje zakręty.
Bartosza poznałem dawno temu. Tak dawno, że już się nie dziwię, że znam nieco łacinę – wszak to język starożytności i średniowiecza. Łączą nas oczywiście Indianie, ale nie tylko.
Jako młody, dwudziestoletni chłopak, ledwo po ukończeniu szkoły, dostał od swojego taty, Szanownego Pana Józefa, 100 dolarów, ojcowskie błogosławieństwo i wyruszył za ocean gnany młodzieńczymi marzeniami o Indianach, przepełniony własną tęsknotą do świata fantazji, którą czerpał z literatury młodzieżowej szeroko wydawanej w słusznie minionej epoce Polski Ludowej. Było wielu takich chłopaków jak Bartosz, ale bardzo niewielu miało odwagę wyruszyć za ocean, a jeszcze mniej poradziło sobie w niełatwym, amerykańskim środowisku. On sobie poradził i stał się dla nas wielu drogowskazem, przekaźnikiem wiedzy i łącznikiem pomiędzy dwoma światami.
Proszę mi wybaczyć, jeśli mimowolnie nazwę go czasem jego przezwiskiem, tzw. ksywą – Zietem, zdrobnieniem od słowa „źródło” – bo był, jest i będzie dla nas tu w Polsce źródłem wszelkiej wiedzy o Indianach północnoamerykańskich – o świecie i kulturze, która przemija bezpowrotnie każdego dnia.
Zanim poznaliśmy się osobiście, miałem przywilej poznać go poprzez pisane przez niego artykuły, publikowane w legendarnym, nieodżałowanym i nieistniejącym już kwartalniku Polskich Przyjaciół Indian zwanym „Tawacin”.
Bartosz mieszkał już wtedy w USA, w rezerwacie plemienia Czarnych Stóp, a ja tu Polsce jako młody człowiek trafiłem na jego pierwszy artykuł, który pamiętam do dziś dnia. Nosił tytuł „Bliżej Stwórcy”. Bartosz nie pisał o pięknych amerykańskich autach, domach, czy sklepach pełnych wszelkiego dobra, które przytłaczało młodego człowieka wychowanego w szarej rzeczywistości PRL-u, on pisał o ludziach i modlitwie.
Pisał po prostu o swoich przeżyciach. O wspólnej modlitwie ludzi pochodzących ze skrajnie różnych kultur. Było to dla mnie głębokie przeżycie. W czasach upadku pewnych autorytetów moralnych, w czasach gdy dla młodych ludzi najważniejszą rzeczą stawały się powoli dobra materialne, samochody, komputery, Bartosz pisał o miłości do ludzi, o otwarciu się na inną kulturę, o wspólnej modlitwie – o tym jak poprzez zbliżenie się do jego indiańskich przyjaciół był w stanie zbliżyć się do Stwórcy. Pomogło mu to w zawiązaniu wielu przyjaźni z Indianami, a to z kolei było wstępem do trudnej nieraz pracy wzajemnego zrozumienia i pojednania międzykulturowego – w końcu był białym w środku krainy Czarnych Stóp.
Szczerze mówiąc, nie wiem jak tego dokonał. Młody człowiek pojechał do USA bez nadzoru rodzicielskiego, bez wsparcia przyjaciół i rodziny. Znamy ten scenariusz. Początkowo trafił do środowiska polonijnego w wielkim Detroit. Trudny, przygnębiający świat, który zniszczył wielu. Pierwsze niezłe pieniądze zarobione ciężką pracą zamieniają się na różnego rodzaju używki. Ale na szczęście Bartosz nie stracił swego celu z oczu, nigdy nie zszedł z właściwego szlaku, choć los czasem rzucał kłody pod nogi.
W końcu trafił do swoich ukochanych Indian, a traf chciał, że byli to właśnie Czarne Stopy – niegdysiejsi władcy Północnych Równin, siejący postrach w sercach białych oraz innych plemion.
Dzięki zadziwiającemu optymizmowi i otwartości na ludzi, bez względu na okoliczności, których to cech nigdy nie byłem w stanie pojąć, a jedynie mogłem zazdrościć, zdobył sobie wielkie zaufanie Czarnych Stóp, co nie jest sprawą wcale łatwą. Może ktoś powie: fortuna meliores sequitur – szczęście sprzyja lepszym – ale to nie tak. Proszę mi wierzyć: Indianie są raczej zamkniętymi w sobie ludźmi. Nie są skorzy do otwartości wobec białych i współpracy z nimi. Zdobycie ich zaufania to sztuka niełatwa. Bartosz jednak tego dokonał, przebił mur międzykulturowego milczenia i wrogości. Co więcej poprzez rodzinę członka starszyzny, Ricka Grounda, Bartosz został adoptowany do plemienia Czarnych Stóp.
Co mnie niezmiernie zadziwiało to fakt, że o ile wśród Czarnych Stóp ma adoptowaną rodzinę i wielu przyjaciół, to zawsze w zaskakującym tempie potrafił zawiązać świetne relację nie tylko z Indianami z własnego plemienia, ale także ze wszystkimi napotkanymi tubylczymi Amerykanami: Siuksami, Apaczami, Komanczami czy Indianami Pueblo, którzy nawet jak na standardy indiańskie, tworzą już skrajnie zamkniętą kulturę; którzy bronią się przed białą inwigilacją od czasów hiszpańskich konkwistadorów i misji jezuickich.
Wszędzie, gdzie udało się Bartoszowi przełamać mur dzielący Indian i białych, przyjaciel mój postawił sobie za cel by pomagać ludziom. Pomagał Indianom zrozumieć białych i białym zrozumieć Indian. Pomagał ludziom w sensie materialnym jak i duchowym. Sam doświadczony, pomagał ludziom nie raz stanąć na nogi i wrócić na ścieżkę tradycji. On biały, z dalekiego kraju pomaga Indianom zrozumieć ich własną kulturę. Fenomen!! Starał się pomagać zaleczyć rany dzielące obie kultury. Był inicjatorem przyjazdu grupy Czarnych Stóp do Europy, by pokazać im inną kulturę i kraj. Jego działania stały się przyczynkiem do współpracy ponad podziałami, dotyczącej ratowania i ochrony przyrody po obu stronach oceanu. Staraniem Zieta doszło do współpracy pomiędzy Indianami zainteresowanymi ochroną bizona amerykańskiego a pracownikami Parku Białowieskiego, zajmującymi się ochroną naszych cudownych żubrów, kuzynów bizona.
Bartosz pracował także jako lubiany przez młodzież nauczyciel, w szkole, w miejscowości Browning w sercu rezerwatu Czarnych Stóp. To jest ważny wkład w próby pojednania ponieważ, jak wiadomo, wszelkie zmiany i nowe nauki najlepiej zacząć od młodzieży. Zapewne, pomijając naukę matematyki, starał się ze wszech miar podjąć dialog z młodymi. Toczył czasem wręcz donkiszotowską walkę, aby uzmysłowić młodym jakie szkody niesie ze sobą alkohol i narkotyki, które wyniszczają wiele tubylczych społeczności.
Bartosz nieustannie współpracuje z wieloma organizacjami przedstawicieli rdzennych narodów Ameryki Północnej, którzy starają się o zwrot swych świętych przedmiotów będących w posiadaniu amerykańskich czy europejskich muzeów. Jako znakomity znawca sztuki indiańskiej brał udział niejednokrotnie w restaurowaniu odzyskanych przedmiotów indiańskiej kultury materialnej. Jest członkiem elitarnego stowarzyszenia Czarnych Stóp – Crazy Dog, był tancerzem podczas świętego indiańskiego ceremoniału zwanego Tańcem Słońca, a jednocześnie jest nadal dumnym Polakiem i patriotą. Wskazywał nie raz na rozliczne podobieństwa jakie łączą Polaków i Indian w ich niełatwej walce o wolność. Nigdy też nie zapomniał o swych katolickich korzeniach i sam nie raz słyszałem w środku indiańskich spotkań religijnych, jak odmawia na głos „Ojcze nasz, który jesteś w niebie ….” Bez strachu, bez zażenowania, czy wstydu.
Podczas mojego pobytu wśród Czarnych Stóp wszystko to widziałem i wszystko to słyszałem sam, a nie za pośrednictwem osób trzecich. Czasami wspierałem jego wysiłki, choćby udziałem w przygotowaniu wielkiego garnka czerwonego barszczu, by pokazać Indianom choć część naszej tradycji kulinarnej. Na tym polu ponieśliśmy spektakularną klęskę: Czarne Stopy nie zagustowały w naszej zupie narodowej, w związku z czym zostaliśmy sam na sam z 6 litrowym garem czerwonego barszczu… Cóż…
Jak wiadomo ludzie to przedziwny gatunek, który toczy wojny, mówiąc w przenośni, od czasów Kaina i Abla. Czasami z zupełnie idiotycznych powodów – bo Cezar chciał zbudować imperium, bo sułtan chciał zatknąć półksiężyc na bazylice świętej Sofii, bo papież kazał zdobyć Jerozolimę, bo Hitler chciał wymazać z kart historii naród żydowski, bo Putin uważa że Ukraina należy się Rosji. Wojna zawsze jest złem, choć być może czasem jest złem koniecznym, to w szerszym sensie nikt nigdy nie może się nazwać zwycięzcą.
Gdy opada pył bitewny, pozostają ludzkie dramaty i tragedie po obu stronach barykady. Rany fizyczne można zaleczyć szybko, ale głębokie urazy psychiczne pozostają z ludźmi do końca życia i nie może tego pojąć pokolenie czasów pokoju.
Po wszystkim pozostaje próba pojednania, której nie może nakazać żadna władza świecka czy religijna, nie może jej konsekrować żaden pop, ksiądz, rabin czy imam. Wybaczenie i pojednanie dzieje się nie na poziomie politycznego dekretu, a na poziomie narodu, społeczeństwa i pojedynczych ludzi, gdy otworzą swoje serca i umysły, by wysłuchać drugiego człowieka. Nie jest to proste zadanie. Polacy nie dokończyli jeszcze procesu pojednania z Niemcami czy Ukraińcami, choć od II wojny światowej minęło niemal 80 lat.
Jako historyk mogę naprędce w pierwszej lepszej bibliotece znaleźć przykłady herosów, którzy podjęli niezwykły trud pojednania miedzy narodami i religiami, ale z reguły działo się to, gdy konflikty miedzy wyżej wymienionymi były zakończone.
A wojny białej cywilizacji z Ameryką indiańską nie zakończyły się wraz z ostatnim okrzykiem wojennym Apaczów, nie zakończyły się wraz z ostatnim wystrzałem karabinowym czy ostatnim sygnałem trąbki amerykańskiej kawalerii – posługując się nieco westernowymi stereotypami. Wojna białych z Indianami trwała w sercu Nowego Świata jeszcze dekady – jej zadaniem było i jest „zabić Indianina aby ocalić człowieka”, tak jakby Indianin nie był człowiekiem.
Wojna owa toczy się i dziś na wielu płaszczyznach. Indianom ciągle jeszcze odbierana jest ziemia pod płaszczykiem federalnych regulacji prawnych. Władze stanowe uniemożliwiają polowań i połowów ryb tradycyjnymi metodami. Rodzinom indiańskim odbierano przemocą dzieci do szkół misyjnych, gdzie doświadczały przemocy i masowo umierały. Jak bardzo masowo świadczą ostatnio odkrywane licznie mogiły dzieci indiańskich na ziemiach należących do szkół z internatami. Dopiero w latach 90. XX wieku zaprzestano tego okrutnego procederu, ale ludzie którzy doświadczyli tej traumy życia z dala od rodzin w nieprzyjaznym środowisku żyją do dnia dzisiejszego. Ogromnym, przemilczanym problemem są liczne zaginięcia i z reguły niewyjaśnione zabójstwa kobiet indiańskich. Dodać można niedawny konflikt w stanie Dakota dotyczący przeprowadzenia rurociągu poprzez święte ziemie Indian oraz poprzez rzekę Missouri, co spotkało się z ostrym protestem środowisk indiańskich obawiających się skażenia wody i ziemi.
Biały człowiek pragnie więcej i więcej, niszcząc przyrodę, z którą duchowo i fizycznie związany jest Indianin. Biała cywilizacja nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że dzisiejsze zyski, to jutrzejsze nieodwracalne straty; że gromadząc dobra kosztem przyrody, zabijamy przyszły świat naszych dzieci i wnuków. Te wszystkie dramaty stanowią ciągle ziejącą, wielką krwawiącą ranę na ciele indiańskich społeczności .
W środku tej wojny znalazł się Bartosz i podjął świadomy trud pojednania i wzajemnego zrozumienia w trudnych relacjach między tubylczymi narodami Ameryki a białymi, potomkami najeźdźców.
Nie jest wcale łatwo stać niejako „okrakiem” pomiędzy dwoma kulturami. Bartosz dostał w życiu niejeden silny cios od złego losu i złych ludzi, którzy chcieli zniszczyć jego starania i trud jaki podjął. Czasami najboleśniejsze ciosy spadały na niego wymierzone przez osoby bliskie mu, które uważał za przyjaciół, ale on nigdy nie rzucił ręcznika na deski. Nie zniechęcił się do ludzi i wciąż jest tym samy chłopakiem, otwartym na ludzi i ich problemy.
Szczęśliwie obecnie ma wsparcie swojej wspaniałej żony – Kamili. Jest ona dla niego wielką podporą, jego fundamentem i partnerem, gdyż „będąc pomostem między dwoma światami w końcu nie należysz w pełni do żadnego z nich”. Są Indianie, którzy patrzą krzywo na jego starania, są też i tacy biali Amerykanie, którym jego działanie się nie podoba. Nieuniknione ciosy spadają z obu stron barykady, ale jego trud ciągle trwa i myślę, że Bartosz nigdy nie spocznie na laurach.
Nie jestem w stanie ani państwu, ani sobie odpowiedzieć na pytanie ile trzeba mieć zaparcia i wewnętrznej siły, może pokory, a także wiary w Boga i ludzi, by próbować zrozumieć, zbliżyć i pojednać kultury, które są ze sobą w samy środku wojny. Owo starcie cywilizacji w Ameryce ciągle trwa.. Proszę mi wierzyć.
Łęgowo, 10 czerwca 2023 r.