Krwawa kolonizacja Ameryk w czasach historycznych jest nam znana i jako historia może wielu nie wzrusza. Gorzej, gdy uświadamiamy sobie, że taka kolonizacja trwa do dzisiaj. Wygląda inaczej – nie jako starcie cywilizacji europejskiej z cywilizacjami tubylczymi – ale jest równie bezwzględna.

Gdy zamiast „Europy” podstawimy korporacje, a obok – bo nie zamiast – „ludów tubylczych” postawimy „biednych”, to mamy obraz kontynuacji kolonizacji biednych części Ameryk, biednego Południa, wojny „o złoża” – cokolwiek nam w tej chwili przychodzi na myśl. Efekt jest ten sam: krwawa eksterminacja jest nadal elementem współczesności. Tym bardziej, gdy dotyczy jednego z cenniejszych kruszców – srebra. A Potosí z tego właśnie słynie.

Lektura Potosí. Góra, która zjada ludzi Andera Izagirre’a należy do bardzo trudnych. Dotyczy co prawda dalekiej Boliwii, ale to w niczym nie umniejsza dramatu opowieści. Co więcej, wzmaga go, gdy uświadomimy sobie, że są na świecie kraje, leżące na uboczu Wielkich Spraw, gdzie dzieją się straszne sprawy, na które ani nie mamy wpływu, ani nie jesteśmy w stanie nikomu z nich pomóc – nawet wysyłając regularnie paczki żywnościowe lub opłacając wszelkiego rodzaju misje humanitarne. Są skazane – również ze względu na korupcję własnych elit – i na zapomnienie, i na powolną degradację. Do momentu, gdy przyjdzie jakiś cud i ta tendencja się odwróci.

Mimo przytłaczającej atmosfery, jest w książce bowiem promień nadziei, gdy czyta się o dzielnych kobietach (!) organizujących się w siły samoobrony na terenach kopalni przed maczystowką agresją czy uparcie dążących do uzyskania wykształcenia i wzbudzających pragnienie poprawy swojego świata.

Ta refleksja przychodzi może na samym końcu, ale przez przeszło 250 stron musimy brnąc przez opowieść o biedzie, gwałtach, niesprawiedliwości politycznej, ekonomicznej, wręcz wyzysku…

Kiedyś był to „tylko” wyzysk miejscowych Indian, których wartość przeliczano na liczbę osób potrzebnych do obsługi narzędzi i maszyn (ładunek na czterech Indian, kołowrót na piętnastu Indian, orka siedmioma Indianami), dziś to wyzysk biednych, kobiet i dzieci. Nie sposób podać dokładnej liczby – wyjaśnia Molina – bo pracują potajemnie, bo liczba zatrudnionych rośnie i spada w zależności od cen kruszcu. Jasne jest natomiast to, że jeśli zaczynają pracować w weku dwunastu czy czternastu lat, to z pewnością nie dożyją trzydziestu pięciu…

Potosí to opowieść o eksterminacji ludzi i potwornej dewastacji środowiska naturalnego. W bardzo wielu miejscach Autor przytacza wyniki bada agencji środowiskowych i wypowiedzi samych górników wprost mówiących o tym, jak bardzo destrukcyjnie zatrute środowisko wpływa na zdrowie ludzi. Rzeka opada, wymieszana z pianą i ziemią. Tu, niemal 4000 metrów nad poziomem morza, myślę o drodze, którą rzeka ma jeszcze przed sobą. O tym, jak trucizna i wspomnienie o truciźnie będą się rozmywać: rzeka Chaquimayo wpada do rzeki Pilcomayo, która wpada do rzeki Paragwaj, która wpada do rzeki Parana, która uchodzi do Río de la Plata, do Oceanu Atlantyckiego, tego samego oceanu, który rozbija się o plażę Zurriola w mojej dzielnicy, a tam nic już o sprawie nie wiemy ani wiedzieć nie chcemy.

Nie „uspokaja” mnie świadomość „dalekiej Boliwii”, skoro i u nas, w Europie, ba, w Polsce mamy do czynienia z jawną dewastacją środowiska. I brakiem refleksji u rządzących.

Środki bezpieczeństwa? Zapomnij? Nowoczesne maszyny? Zapomnij. Bezpłatne leczenie? Zapomnij. Bezpieczeństwo kobiet i dzieci? Zapomnij. Tu wszystko jest podporządkowane zyskowi, który możnaby właściwie bez specjalnej przesady nazwać chciwością.

Niezwykle ważny w książce jest wątek kobiecy. Z wielu powodów – to one poświęcają swe życie między pracą w kopalni, a zadbaniem o dom i dzieci; ale też one padają ofiarą gwałtów i przemocy ze strony górników; i to one, nawet gdy angażują się – wielokrotnie inicjują! – w protesty przeciwko złym warunkom pracy, nie są przez swoich facetów doceniane. Mówi jedna z bohaterek reportażu: Demokracja wiele zawdzięcza nam, kobietom z kopalni. Cały czas walczyłyśmy, strajkowałyśmy, nie odpuszczałyśmy. Ale dla społeczeństwa jesteśmy niewidzialne. No bo jesteśmy niewidzialne i dla samych górników. Nawet nasi towarzysze nie biorą nas od uwagę. Jeszcze jedna pozostałość po „dawnej” kolonizacji?

Cały czas, podczas lektury tej pozycji, zastanawiałem się czy jest sens wydawania takich książek i ich tłumaczenia? Kto powinien je przeczytać? Już w trakcie lektury piękno srebra na okładce zaczyna parzyć w ręce i wzbudzać poczucie wstydu. Czy o taki efekt chodzi? Dlaczego poczucie wstydu pojawia się u mnie, a nie w sumieniach (?) tych, którzy za to odpowiadają lub „tylko” na to przyzwalają? Po co czytać to w Polsce, skoro to tak daleko? A może właśnie i w Polsce – choć inaczej nazwane – mamy podobne problemy?

Ciągle wierzę w to, że przyjdzie taki czas, że duża część ludzkości się ocknie z tego błogiego snu i dojdzie do globalnej, dobrej zmiany. I nie chodzi o to – tak sobie mówię – by wyzbywać się srebra ze swojego otoczenia, ale by to srebro przynosiło korzyści i poprawę losy tym, którzy je dla nas wydobywają.

Czy za dużo oczekuję?

 

Krzysztof M.Mączkowski

 

Ander Izagirre, Potosí. Góra, która zjada ludzi, Wyd. Filtry 2021 (wydanie oryginalne 2017), tłumaczenie: Jerzy Wołk-Łaniewski